Po KES kontynuuję papranie się w brudach brytyjskiego kina społecznego. Zacznę jednak od bohaterki, czyli reżyserki i zarazem autorki scenariusza Clio Barnard. Pamiętam doskonale, jak ogromne wrażenie zrobił na mniej jej paradokument ARBOR, będący rekonstrukcją burzliwego życia pisarki Andrei Dunbar. I już wtedy pomyślałam sobie, że z taką tematyką i tak oryginalnym podejściem do tematu Pani Barnard prędzej, czy później odniesie sukces. I nie ukrywam, że po odkryciu przeze mnie lata temu Andrei Arnold, do kanonu reżyserów realizmu zlewu kuchennego dopisuję Clio Barnard. Czekać więc z utęsknieniem będę na jej kolejny film.
Ale wracając.... niektórzy mówią, że OLBRZYM - SAMOLUB czerpie wzorce z KES Loacha. Czy to prawda ? Szczerze... trudno powiedzieć. Jeśli porównywać mój odbiór filmu, to z pewnością kamera Loacha jest niezwykle realna i naturalna. Loach w unikalny sposób wnika z życie bohaterów, jakbyśmy obserwowali zza okna naszych sąsiadów. W przypadku filmu Barnard nie odniosłam wrażenia, że podglądam świat przez "judasza". Druga sprawa odnosi się do tematyki. Film Loacha nie skupia się na bohaterach tak dogłębnie, jak Barnard. Loach jest bardziej obiektywny. Pozwala nam obserwować sytuację i samemu wyciągać wnioski. Nie narzuca zdania. Barnard od samego początku kreśli obraz bohaterów - Arbora, małego, podwórkowego cwaniaka z ADHD, który ma negatywny wpływ na swego przyjaciela Swifty, chłopca o wielkim sercu i niezwykle wrażliwego. Od razu wyjaśnię, nie neguję takiego podejścia, kreślę jedynie różnice pomiędzy KES, a OLBRZYM-SAMOLUB. Jest jednak wiele podobieństw, które według mnie wynikają nie z zamierzenia, a jedynie z uniwersalności zdarzeń. W obu filmach bohaterowie to nastoletni chłopcy, z ubogich rodzin, którzy mają na bakier nie tylko ze szkołą, ale i z prawem. Taka fabuła nie jest niczym wyjątkowym w historii kina, więc inspiracją może być zarówno KES, jak i masa innych tytułów wywodzących się kina wyspiarskiego.
Na co jednak chciałabym zwrócić uwagę. Barnard buduje dwa przeciwieństwa. Rysując postać Arbora nie boi się nadać mu rysów negatywnych. To cwaniak, chciwus, głupek i ignorant. Stawia mu w kontraście Swiftiego, który na pierwszy rzut oka wydaje się być naiwny do sześcianu, jednak po dłuższych spostrzeżeniach dochodzimy do wniosku, że to nie naiwność, a troska i miłość przyjacielska oraz lojalność kształtują jego zachowanie. Ogromnym zaskoczeniem było dla mnie zakończenie ich przyjaźni. Jak to w kinie społecznym bywa happy endy pozostają tam gdzie ich miejsce... w ciemnej norze. Barnard jednak nie do końca wiedziała co z takim zakończeniem począć i niestety to niedopracowanie, niedoprecyzowanie to spory mankament. Film wydawałby się o niebo lepszy, gdyby zakończył się w miejscu tragedii. Kontynuowanie wątku niestety osłabiło mój ostateczny odbiór.
Mimo to, polecam ten obraz. THE SELFISH GIANT to fajna historia, świetne zdjęcia, a jeśli ktoś lubuje się w klimatach dresiarskich wprost z Wysp to jest to film dla niego. A swoją drogą, kradzież miedzi nie jest wyłącznie domeną Polaków, więc i optymizmem powiało ;-)
Moja ocena: 7/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))