Beat generation na przestrzeni wielu lat okazuje się być bardzo plastyczną filmowo tematyką. Kręcono filmy na podstawie książek twórców tego nurtu, by następnie stworzyć kilka filmów na podstawie ich biografii. I tak w ciągu tych kilkunastu lat mogliśmy podziwiać samodzielne losy Ginsberga, Cassady, Kerouaca, Burroughsa, by następnie nakręcić jeszcze kilka filmów o wspólnych losach tychże twórców. Z tych popularniejszych mogę wymienić HOWL, BEAT (2000), THE LAST TIME I COMMITTED SUICIDE, BIG SUR, HEART BEAT (1980), czy ostatni ON THE ROAD. Do tej sporej grupki dołącza KILL YOUR DARLINGS, czyli urywek z niechlubnej przeszłości Luciena Carra i początków, zarysów nurtu beatników.
Fabuła skupia się głównie na relacji Carr - Ginsberg, w którą wciska się Kerouac i Burroughs. Przeplatające się wątki ukrywanego homoseksualizmu Ginsberga, napięcie jakie się z tym wiąże, zazdrość i kłopoty Carra z jego mentorem Kammererem. Film dość wiernie oddaje przebieg wydarzeń z tamtych lat. Twórcy skutecznie złagodzili motyw zabójstwa, które popełnił Carr przenosząc środek ciężkości na proces budowania zalążków charakterystycznej twórczości Ginsberga. To okres zbierania doświadczeń, kształtowania literackiej świadomości, poznawania siebie i swoich możliwości, a także punkt zwrotny w karierze wszystkich członków grupy. Uderzające jest nakreślenie postaci Carra, jako antypatycznego kuglarza słowem, który mimo ogromnej erudycji nie ma za grosz talentu. Jest niczym pijawka, która stymuluje ofiarę do której chce się przyssać, wysysa z niej to co najlepsze, nakarmiwszy się zostawia. To typ człowieka, który do spełnienia swych pomysłów i idei musi mieć publiczność i to najlepiej bardzo twórczą. On sam pełni w tym rolę prowodyra geniusza, a jego wizerunek i sposób bycia może być zachętą dla podatnych jednostek. Jest to jednak wizerunek sztuczny, acz misternie przygotowany, niczym rola w sztuce teatralnej.
Niestety film sam w sobie uznaję za odtwórczy. Spośród wszystkich filmów, które udało mi się obejrzeć o beat generation, a które wyżej wymieniłam, ten nie porywa ani fabularnie, ani twórczo, ani nie urzeka pięknem obrazów. Jedynie muzyka pieści ucho. Przyznać muszę, że ON THE ROAD zrobiło na mnie większe wrażenie.
Również aktorsko film nieszczególnie powalił. Mimo udziału dobrze rokujących młodych aktorów, różnice między nimi a bardziej doświadczonymi nadal są zauważalne. Dlatego nie zachwycił DeHaan, którego nadal uważam za ogromnie utalentowanego i nie poraził Radcliffe, którego cielęcy wzrok przywoływał pamięcią ujęcia z Pottera. Jedynym aktorem, który zwrócił na siebie moją uwagę jest Foster. Abstrahując od tego, czy go lubię, czy nie, a lubię bardzo, Foster wiernie odtworzył postać Burroughsa. Rewelacyjnie oddał jego charakterystyczny sposób mówienia, a i ton głosu niewiele odstawał od oryginału.
Paradoksalnie jest to najmniej gejowski film o gejach jaki dotąd widziałam. Zastanawiam się, czy to efekt zamierzony, czy przypadek. Próba złagodzenia wizerunku artystów, czy środowiska gejowskiego. Mimo to film jest nad wyraz przeciętny i choć całkiem przyjemnie się go ogląda po tygodniu wrażenie po nim zniknie na dobre.
Moja ocena: 6/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))