Strony

poniedziałek, 31 grudnia 2012

THIS IS 40

Judd Apatow stworzył sequel, a raczej oddzielną część o bohaterach znanych z filmu Wpadka.
Pete i Debbie, bo o nich mowa, to małżenstwo, które wkracza w dość niebezpieczny okres swego życia, tzw.czterdziestkę.
To zdecydowanie film dla ludzi przed i po tej dacie. Nie sądzę, by dwudziesto- lub nasto- letni widzowie cokolwiek z tego filmu wynieśli, nie mówiąc o zrozumieniu problemów i histerii bohaterów. Dla mnie bomba. Strzał w dziesiątkę.
Apatow po raz kolejny zebrał samą śmietankę współczesnyh amerykańskih komików. Wsadził ich do jednego wora i kazał pracować tak, by było śmiesznie. I było. Dużo życiowych żartów, typowo "małżeńskich" sytuacji, które rażą absurdem, a są tak realne, że aż śmiać się chce przez łzy. No i  dialogi... niewysublimowane, ale absolutnie ludzkie. Oczywiście dużo żartów o cyckach, "ejnusach" i "blołdżobach", ale Apatow to Apatow i nie byłby sobą, gdyby świńskiego wtrętu zabrakło. Ja je lubię i łykam w każdej postaci.
Przesympatyczna komedia o zabawnych i równie sympatycznych bohaterach, ich rozterkach i obawach o przyszłość. A przede wszystkich o związkach, ale tych poważnych... w których nie boimy się oglądać obwisłych cycków i hemoroidów w tyłku :-))) Polecam.
Moja ocena: 8/10


niedziela, 30 grudnia 2012

LINCOLN

Spielberg lubuje się w patetycznych historiach i wymieniać je można godzinami. KOLOR PURPURY, IMPERIUM SŁOŃCA, LISTA SCHINDLERA, SZEREGOWIEC RYAN, AMISTAD itd.itp. na końskiej epopei CZAS WOJNY kończąc. Do tego zestawu dodajemy obraz biograficzny o Lincolnie, a raczej o wycinku z jego burzliwej prezydentury. 
Spielberg wziął na tapetę czasy wojny secesyjnej i wprowadzenia przez Lincolna 13 poprawki do konstytucji, która znosi niewolnictwo. Pokazuje przy tym zarówno sposób dochodzenia do przegłosowania jej w kongresie, jak i skutki jakie prezydentura wnosi w jego życie osobiste. Skupia się jednak głównie na polityce. A szkoda... szczerze mówiąc wątek osobisty byłby bardziej ciekawy.
Powiem krótko... film mi się nie podobał. Trwa ponad dwie godziny i jest rozgadany do granic możliwości. Spielberg mocno skupił się na samym procesie pozyskiwania zwolenników swojej poprawki, rozmów z jej przeciwnikami, rozpraw polityczno-gospodarczych. Gdybym była historykiem i znała temat od podszewki to byłoby to zajmujące. Ale biorąc pod uwagę fakt, że większość filmu robiona jest pod publikę, a część prawdy jest skrzętnie ukryta, mało mnie zajęła ta polityczna przepychanka. Byłam raczej nastawiona na obraz siły i upadku Lincolna. Jego przemian psychologicznych, fizycznego wyniszczenia organizmu i wpływu na rodzinę i jej relacje. Wielka szkoda, bo jedynym momentem pokazującym dramat domowników i samego bohatera, była kłótnia z małżonką o syna i rozmowę z gen.Grant'em. Wprawdzie Daniel Day-Lewis zrobił z Lincolnem niesamowitą pracę. Pokazał go jako fizycznie wyczerpanego, starego człowieka, którego psychika jest niczym monolit. Oddany sprawie, twardo trzymający się swoich idei, nie boi się powziąć wątpliwych środków, by osiągnąć swój cel.
Niestety sam film jest po prostu nudny. Nie wyobrażam sobie seansu w kinie. Wspaniała jest jednak rola Daniel Day-Lewis'a. Jak wielkim jest on aktorem pokazują dwie jego rolę, ta i chociażby Daniela z Az poleje sie krew (2007) . To chodzący kameleon. Gdy oglądam np.Pitt'a w jego różnych rolach, można przewidzieć i zauważyć reakcje, które się powtarzają z filmu na film. Nie można tego samego powiedzieć o Lewis'ie. Z roli na rolę, jego mimika, poruszanie, nawet głos, nie mówiąc o intonacji, jest całkowicie inny. Niesamowity aktor i za tą rolę absolutnie należy mu się nominacja do Oscar'a. Nie mogę jednak powiedzieć tego o samym filmie, choć znając wybujały patriotyzm amerykanów z pewnością LINCOLN tę nagrodę dostanie.
Moja ocena: 5/10


FLIGHT


Robert Zemeckis w swoim nowym filmie udowadnia, że nawet oklepana fabuła okryta frazesami może być wciągająca i fascynująca. Może nie jest on reżyserem, który tworzy fascynujące, oryginalne scenariusze, po czym przedkłada je na "celuloid". Może żaden z niego wizjoner i sztukmistrz, ale z pewnością obok jego filmów trudno przejść bez poruszenia.
Tak też jest w przypadku filmu LOT. To tragiczna historia pilota, który mimo swych wielu ułomności, stał się bohaterem z przypadku. W sposób niemożliwy dla wielu udaje mu się uratować pasażerów z katastrofy. Problem w tym, że stojąc w świetle fleszy stajemy się przezroczyści i na jaw wychodzi wszystko to, co skrzętnie ukrywamy. Nasz pilot ze swymi nałogami nagle staje przed trudnymi wyborami.
Zemeckis w swoim obrazie porusza dość istotny wątek odpowiedzialności za życie innych w powiązaniu z alkoholizmem. Filmów o alkoholikach faktycznie było wiele, ale sposób przedstawienia historii jest bardzo wciągający. A scena wyprowadzenia samolotu z katastrofy jest najlepszą sceną katastroficzną, jaką od długiego czasu widziałam.
Może faktycznie film jest sztampą, poruszającą problemy, które teoretycznie przerobiono wzdłuż i wszerz. Jednak przy całym tym ponad dwygodzinnym seansie nie było mowy o nudzie, a całość przeleciała przed oczami, jak błyskawica. I choć znalazłam całą masę negatywnych opinii, ja ten film znajduję jako interesujący dramat o słabym człowieku i szczerze go polecam. A oglądanie Denzel'a w akcji to czysta przyjemność.
Moja ocena: 8/10


Rewelacyjna ścieżka dźwiękowa, za nią dałabym się pociąć. Poniżej długo niesłyszana przeróbka "Sweet Jane" Lou Reed'a :




sobota, 29 grudnia 2012

KILLING THEM SOFTLY

No to powiało wielkim światem sloganów madeinusa. Nowy film Dominik'a jest niczym ekonomiczna fanfara pełna niespełnionych marzeń, płonnych nadziei i złudnych oczekiwań na przyszłość. A wszystko to okraszone wielką mową z ust największych kłamców świata.
Dominik swój nowy film o wyrachowanym zabójcy i jego głupkowatych ofiarach osadził w czasach apogeum kryzysu finansowego, w którym Bush vs.Obama przekrzykiwali się, jak to ocalą Amerykę i świat przed zagładą. Bo nie ma większego narodu ponad ten amerykański i nie ma lepszego pracownika ponad amerykańskiego (!sic).
Jak w tym steku bzdur ma się nasza historia ? Ano nie mam pojęcia. Może oprócz tego, że lokacje i nasi bohaterowie są odzwierciedleniem owego kryzysu. Miejsca są ponure, puste, obskurne, śmierdzące taniochą. A każdy spuszcza z ceny i chałturzy za parę grosza, bo w kraju masowych konsumpcjonistów zabrakło popytu.
Powiem szczerze nie rozumiem tej całej otoczki. Nie rozumiem co ma piernik do wiatraka. Jak ma się krytyka systemu przez kolesia, patrz:Pitt, który jest producentem filmu i jednocześnie wspierał kampanię prezydencką Obamy. Czyżby wizja braku kasy zawitała i do jego portfela ? Z pewnością nie, ale te słowa w jego ustach, jako bohatera i jako aktora są nieautentyczne i pachną hipokryzją. Jednak abstrahując od tzw.drugiego dna. Film jest przegadany. Są jednak chwile na które warto czekać. Dominik, jak nikt inny potrafi efekt roztrzaskującej przez kulę czaszki doprowadzić do rangi dzieła sztuki. Sceny Pitt vs.jego rewolwer są fantastyczne i niesamowicie cieszą oko. Wszystko to przy dźwiękach bardzo oldschoolowych kawałków, które pasują do danej sytuacji, jak sztuczne ognie w czasie pogrzebu. Jednak tych scen jest mało, za mało, co tylko uwypukla fakt, jak słaby jest ten film.
Odnoszę wrażenie, że poprzez ten zbiór komunałów Dominik lekko odpłynął. Nadal przez oczami świeci mi Chopper (2000) i takich bohaterów mi brakuje, takiej akcji i fabuły. Świat kryminalistów nie jest skomplikowany, liczy się kasa, siła i władza. A polityczne pierdu pierdu jest równie interesujące, co zeszłoroczny śnieg w Islandii. Fakt, Ameryka to biznes, ale z drugiej strony nie oczekujmy by płatny zabójca działał charytatywnie. Więc panie Dominik, oszczędź Pan tej złotej gadki i zrób Pan to co wychodzi Panu najlepiej... zabijanie na ekranie :-)
Moja ocena: 5/10


Z tą piosenką śmierci do twarzy :-)


THE POSSESSION

Z filmami Ole Bornedal 'a jest tak, jak pisze scenariusze i reżyseruje to jest to kino bardzo dobre. Jeśli nie ma on wpływu na scenariusz, a jest tylko odtwórcą czyjejś idei to już nie jest tak dobrze.
Podobnie jest w  przypadku KRONIKI OPĘTANIA. Bornedal nie napisał scenariusza i mimo jego wielkich prób, nie jest to kino zasługujące na wielką uwagę. Aczkolwiek nie jest ono złe. Widać tutaj ogromne starania Bornedal'a, by z tego sztampowego horroru wykrzesać coś więcej, niż psychodramę z upiorami.
Reżyser mocno stara się zagłębić w psychikę bohaterów, choć nie jest ona skomplikowana. Jednak to co najważniejsze, stworzył bardzo dobry klimat. Obraz jest bardzo spójny i charakterystycznie utrzymane napięcie powoduje, że nie mamy ochoty zasnąć. I nie jest to wyłącznie zasługa aktorów, ponieważ postaci które grają są raczej mało wymagające. Takich filmów była cała masa. Myślę, że nawet wprowadzenie motywu żydowskiego w miejsce katolickiego nie wyróżnia tego filmu tak bardzo od innych. Jednak klaustrofobiczny klimat obrazu jest tak intensywny, że momentami można nawet poczuć grozę na plecach.
Nie jest to najlepsze kino Borndel'a. Wolę, gdy zamiast horrorków, kręci intensywne filmy o złych ludziach, lub o złu które w nich tkwi. Także jeśli mam polecać filmy Bornedal'a to ze zdecydowanie wyższej półki: Ksiega Diny , Kærlighed på film , czy rewelacyjny Fri os fra det onde.
A tak na marginesie wtrętu polskiego w filmie. Za kasę jaką ładuje się w filmy, producenci powinni postarać się o jakiegoś polonistę, bo trudno zrozumieć fonetykę i gramatykę bełkotu, który teoretycznie powinien nazywać się językiem polskim.
Moja ocena: 6/10

 

piątek, 28 grudnia 2012

FRANKENWEENIE

Dnia z animacją ciąg dalszy. Tym razem poklatkową. Nie jest to może FANTASTIC MR.FOX, ale każda próba sięgnięcia po tę technikę zasługuje na uznanie.
A co tam u Barton'a ? Postanowił wskrzesić swoją dawno zapomnianą ideę w życie i jest to swoista pigułka jego wcześniejszych dokonań, zaczynając od SOKU Z ŻUKA, poprzez EDWARDA NOŻYCORĘKIEGO na GNIJĄCEJ PANNIE MŁODEJ kończąc. Fascynacje horrorem, groteską i tzw.ciemną stroną mocy widać tu jak na dłoni.
Główny bohater tak kocha swojego psiego pupila, że po jego tragicznej śmierci postanawia go wskrzesić z martwych. Powstaje więc coś na wskroś przypominającego zwierzęcego frankensztajna, który jednak zamiast straszyć raczej wzrusza.
Mam bardzo mieszane uczucia do tego filmu. Z pewnością to nie animacja dla dzieci. Jest mroczna i smutna. Odkrywa raczej ciemne strony człowieka, niż opiewa w peany jego wspaniałomyślność. I to chyba najlepsza część programu. Burton w sposób bezbłędny odziera człowieka z szat. Jego małosktkowość, głupotę, nieteolerację oraz ignorancję. Strach przed nowym, przed tym czego nie znamy lub nie rozumiemy budzi w nas niezrozumiałą agresję i nienawiść. I to świetnie zostało tutaj ukazane. Mimo tego żal mi tego happy end'u. Liczyłam na zakończenie niczym z horrorów, niezakończone i mroczne. Momentami film też nużył. Nie mówiąc o tym, że raczej nie znalazłam w nim znamion komedii. Groteski owszem, ale do komedii temu obrazowi daleko. 
Powiem szczerze, że DARK SHADOWS podobał mi się bardziej. Trudno wprawdzie o porównanie tych dwóch tytułów, ale jeśli mam jako nośnik uznać poziom satysfakcji po ujrzeniu końcowych napisów, to ten wypada na korzyść FRANKENWEENIE. Niestety w tym przypadku, cytując poetę, to plus ujemny :-)
Moja ocena: 6/10



BRAVE

Kolejna genialna animacja od PIXAR'a.
Co tu dużo mówić. Masa zabawnych scen. Mnóstwo pouczających sytuacji, a przede wszystkim raniące oko piękno animacji.
Któż lepiej wyprodukuje bajki tak uniwersalne, że zarówno dzieci i dorośli są w stanie coś w nich dla siebie odnaleźć ? I choć autorzy znów zabierają nas w świat baśni o złych i dobrych królach, czarownicach i zaklęciach, przesłań jest co niemiara i każdy coś sobie z nich wybierze.
Polecam wersję oryginalną. Szkocki akcent świetnie wpasowuje się w lokacje i pochodzenie bohaterów. Po prostu nie wyobrażam sobie polskiego dubbingu i zawodzącej Lipnickiej. Podobno jest to już 13 animacja PIXAR'a , jednak absolutnie nie jest pechowa.
Moja ocena: 7/10



czwartek, 27 grudnia 2012

HOUSE AT THE END OF THE STREET

Nie da się ukryć, że jedynym powodem dla którego sięgnęłam po ten film była obsada. I tylko na jej temat mogę powiedzieć coś dobrego.
Niestety film jest do bani. Jest słaby i beznadziejnie głupi, jeżeli głupota może być beznadziejna. Jak zwał tak zwał, szkoda czasu na te banialuki.
Film teoretycznie ma być thrillerem o psychotycznym chłopcu, którego chce ocalić przed zatraceniem piękna młoda dziewczyna. I gdyby nie tona mało życiowych absurdów to jeszcze można by było łyknąć ten stek bzdur. Ich ilość jest jednak nie do przełknięcia. Można się udławić już po pierwszych trzydziestu minutach. Nie mówiąc o tym, że przez pierwszą godzinę nic wielkiego się w filmie nie dzieje oprócz bezproduktywnego gadania.
Tak de facto, gdyby nie zakończenie, które skutecznie wybiło mnie z letargu, to nie zauważyłabym nawet, że oglądam film. I chyba tylko z powodu tego zakończenia ten film nie stał się kompletną porażką.
Moja ocena: 3/10


Napisy końcowe to najlepszy moment filmu, a to za sprawą rewelacyjnego BONOBO :-)


CLOUD ATLAS

Ilość podejść do tego filmu przejdzie już chyba do historii. Efektem tych starań jest fakt, że widziałam, obejrzałam i...
Trudno zaszufladkować film, który zawiera taką masę wątków, że momentami trudno się połapać. Efekt karmy jest jednak ogniwem łączącym wszystkie historie. Autorzy odrzucają przypadek w miejsce predestynacji. Sama osobiście nie doszłam do tak dalekosiężnych wniosków, póki co wierzę w genetykę, tej się z pewnością nie wyprzemy :-)
Mowa filmu jest wielka. Nie tylko to co mówimy, a przede wszystkim to co robimy może mieć wpływ na przyszłe losy jednostki a nawet ludzkości. Odpowiedzialność jaką powinniśmy w związku z tym posiadać jest tak wielka, że po tym seansie wolę chyba nie wstawać z kanapy, bo nie daj boże zmienię konstelacje w niedalekiej przyszłości. Może to cynizm, ale ciężar przesłania jest dla mnie zbyt wielki, by brać go na poważnie. Jedno co wiem, ale niekoniecznie z tego filmu, że karma i tak mnie kiedyś dopadnie.
Film może nie jest wizjonerski, ale obrazy są piękne. Wizje przyszłości również zapierają dech w piersiach. Jednak mnie zauroczyły dwie rzeczy. Rewelacyjna, zasługująca na Oscara charakteryzacja oraz przezabawna historia pana Cavendish'a, a wątek z krytykiem powalił mnie na łopatki. Oczywiście o rewelacyjnych aktorskich kreacjach nie będę wspominać. Chyba na szczególne uznanie zasługuje Grant, który w końcu wyskoczył ze spodni loverboy'a christmasowych opowiastek. Oczywiście rewelacyjny zły Weaving i kameleon Hanks wiedli prym i to pełną gębą.
Polecam ten film, choć to seans bardziej dla wytrwałych. To kolejny filmowy maraton do którego trzeba mieć dużo fizycznej wytrzymałości. Mam tylko nadzieję, że trzygodzinne seanse nie staną się wkrótce kanonem. I bez znaczenia jakiej jakości jest film, to bardzo wyczerpujące przeżycie.
Moja ocena: 8/10


środa, 26 grudnia 2012

THE HOBBIT: AN UNEXPECTED JOURNEY

Objedzona do granic możliwości, ruszyłam swoje dupsko na przedpremierowy pokaz do kina i... i jak to u Jacksona było "breathtakin''.
Nie znam lepszego reżysera, który z taką łatwością i lekkością potrafi opowiadać fascynujące historie oraz kręcić potężne eposy. Fascynująca podróż. To niewielkie czytadło zostało przedstawione niczym pięciotomowa encyklopedia. Wszystko to jednak jest niesamowicie spójne i wciągające. 
Nikt tak jak Jackson nie potrafi wciągnąć w banalną opowieść o braterstwie, honorze i bohaterstwie starych wyjadaczy, takich jak ja. Banalne, wręcz dziecięce historie, które poniosą każdego swoją uniwersalnością i pięknem. Jeśli dodamy do tego przecudowne lokacje, cudowne zdjęcia i fascynujące przygody, to czegóż chcieć więcej. To najwyższej jakości przygodówka i nikt nie wyjdzie zawiedziony. Wspaniałe sceny bitew to trollami, goblinami, czy orkami potrafią zatrzymać oddech na parę ładnych minut. Wszystko to sfilmowane na tle bajecznych wizualizacji lasów, podziemi, czy jaskiń. 
Miło było oglądać ponownie bohaterów znanych z WŁADCY PIERŚCIENI. Z pewnością spajają oni tę historię w całość, dzięki czemu jest ona łatwiej przyswajalna. Jednak Martin Freeman w roli Bilbo był po prostu genialny. Jego poczciwość była wymalowana wprost na twarzy. Nie wyobrażam sobie lepszego odtwórcy tej roli.
Jedynym minusem jest czas. Wprawdzie całość wygląda imponująco i wciąga, jednak wytrzymać trzy godziny na tyłku jest dla mnie męczarnią. 
Liczę na to, że gdy Jackson wypuści już całą trylogię, będzie to wspaniałe preludium, podobnie jak w GWIEZDNYCH WOJNACH, do filmowej podróży w świat baśniowych przygód.
Dzięki bogu producenci dali nam możliwość wyboru oglądanej wersji. 3D jest zbyt męczące, a przy dubbingu udławiłabym się własnym sokiem żołądkowym, także wybrałam wersję tradycyjną z napisami i absolutnie nie żałuję :-)
Polecam, bo to bardzo dobre wizualne widowisko.
Moja ocena: 8/10


czwartek, 20 grudnia 2012

DREDD

Odgrzewane kotlety nigdy nie smakują najlepiej, a tu takie miłe zaskoczenie. Mimo faktu, że jest to żywcem zerżnięta fabuła z nisko-budżetówki THE RAID , to nowa wersja bezkompromisowego Dredda jest naprawdę przyzwoita.
Może nie jestem fanką klaustrofobicznej scenografii i topornego ograniczania się do zamkniętej fabuły, która jest z gruntu rzeczy przewidywalna. Pełna uznania dla efektów specjalnych i akcji stwierdzam, że takie rozpierduchy mogę oglądać. Co różni Dredda od The RAID ? Profesjonalizm. Nie toleruję miernoty, a niestety luki w doświadczeniu w THE RAID były mocno rażące.
Raziła mnie również mimika twarzy Karl Urban 'a. Jego skrzywione usta były lekką karykaturą Sylvestra. Pytanie tylko czy zamierzoną ? Jednak sama postać mocno się broni. Zasadniczy, nieustępliwy obrońca prawa z nieskazitelną etyką i moralnością wprost poraża. Jego ostateczne odejście od przepisów i procedur może lekko dziwić, ale dzięki temu postać dostaje rysu człowieczeństwa. Życie to nie matematyka. Nie zawsze dwa plus dwa daje w życiu cztery. Niestety czynnik ludzki jest tu konieczny do przewidzenia, a jest on wysoce nieprzewidywalny :-) Pozytywnie zaskoczyło również wprowadzenie postaci granej przez Olivia Thirlby. Z pewnością jest ona sporym odstępstwem od pierwowzoru, a nadanie jej nadprzyrodzonych zdolności było strzałem w dziesiątkę.
Obawiałam się tego filmu. Bałam się, że będzie to kolejne wskrzeszenie zmarłych. Hollywood ostatnio przeżywa mocny kryzys kreatywności i każde odnawianie kultowych już filmów może skończyć się kalectwem. Tym razem trup za mocno się nie rozłożył, a wskrzeszenie okazało się trzymającym w napięciu filmem akcji. Świetnie oddane sceny rozpierduchy, trup ściele się gęściutko, a dziury w mózgu i plamy bebechów na trotuarze robią ogromne wrażenie. A te kilka defektów, o których wspomniałam wyżej, mocno zostało przyćmione przez zapieprzającą akcję.
Moja ocena: 5/10



wtorek, 18 grudnia 2012

NUIT BLANCHE

To typowy kryminał o skorumpowanych policjantach. Problem w tym, że w czasie próby przywłaszczenia sobie mafijnych narkotyków jeden z policjantów zostaje zdemaskowany, w zamian za co poniesie srogą karę.
Akcja rozgrywa się, jak sam tytuł z resztą mówi, w ciągu jednej nocy. Główny bohater musi stanąć na uszach, by odbić porwanego przez mafiosów syna, jednocześnie mając na karku jeszcze bardziej niż on skorumpowanych policjantów. Pościg, w którym zły goni gorszego, a gorszy najgorszego :-) Plus jest taki, że fabuła jest tak prosta, że nie sposób się pogubić, kto jest kim i za co.
Francuzi robią świetne kino akcji. Mają dopracowane do granic perfekcji sceny walk, pościgi, bijatyki. A ich kryminały to jedne z najlepszych na świecie i nie zdziwię się, jeśli amerykanie już wykupili prawa autorskie do anglojęzycznego remake'u.
Mimo to, nie jest to najwyższa forma, na jaką stać francuskie kino akcji. Widziałam lepsze. Mało tego dużo lepszych. Na szczęście film jest krótki. Akcji co niemiara. Trochę jednak razi jednostajność zarówno scenerii, jak i właśnie akcji. Problemem są też bohaterowie. Scenarzysta nie popisał się budując ich charaktery. To raczej płytkie postaci, niezłożone, których jedynym zajęciem w życiu jest ścigać lub bycie ściganym. Takim punktem kontrolnym jest tu postać grana przez jednego z moich ulubionych niemiecko-tureckich aktorów Birol Ünel'a. Aktor po prostu robi za statyw. Jego postać to porażka i widać, że chyba sam niezbyt odnajduje się na planie.
Trochę zmarnowano potencjał tego filmu. Na szczęście całość trzyma się dzięki zawrotnej akcji, no i czasowi filmu. Trzygodzinne nasiadówy wymęczyły moje życie :-)
Moja ocena: 6/10



poniedziałek, 17 grudnia 2012

LAURENCE ANYWAYS

Całe życie walczę z hipokryzją i nie zamierzam chwalić Dolan'a za nowe dzieło, tylko dlatego że darzę go szacunkiem za dwa poprzednie, rewelacyjne filmy.
Niestety aż ciśnie się na usta stwierdzenie, że autor połknął swój własny ogon. Prawie trzygodzinny seans jest co najmniej zastanawiający. Rozumiem oglądanie przygód Hobbita, czy Władcę Pierścieni, ale oglądanie melodramy o przeżyciach artysty pragnącego zmienić płeć jest ponad moją tolerancyjną wytrzymałość. A staram się bardzo :-) Może Dolan stwierdził, że piękno zdjęć, które nam funduje z filmu na film, jest tak epokowe, że nie warto ich usuwać. Nawet jeśli nic nie wnoszą, a i dla fabuły są bez znaczenia. 
Całość, jak zwykle u Dolana, to pięknie zmontowany teledysk, pełen kolorowych strojów i oryginalnych kadrów. Niestety ustępuje tutaj poprzednikowi Wysnione milosci (2010). Ze smutkiem stwierdzam, że momentami Dolan kopiuje samego siebie.
Autor nie byłby sobą, gdyby nie stworzył na bazie tematu bardzo uniwersalnego, jakim jest miłość, opowieści raczej oryginalnej. Jak inaczej można nazwać przebudzenie trzydziesto-letniego nauczyciela, który poczuł nieodpartą konieczność zmiany płci. Problem w tym, że to przypadek typu: mieć ciastko i zjeść ciastko. Będąc w heteroseksualnym związku chciałby być kobietą i jednocześnie utrzymywać związek na takim stopniu zaangażowania, jak przed przemianą. Nie jest to możliwe i jest to raczej oczywiste. Natomiast rozterki bohaterów przypominają raczej te, które osobliwie mówią nam, że raz utracona miłość, nawet ta najmocniejsza i najprawdziwsza, nie ma szans na powtórkę. Zwłaszcza, a może przede wszystkim, gdy czas wypala w nas zmiany.
Cóż... szkoda. Z niecierpliwością czekałam na ten tytuł i z całą moją fascynacją do tego młodego filmowego geniuszu, jakim jest Dolan, trochę się zawiodłam. Mimo rewelacyjnego soundtracku, pięknych zdjęć, oryginalnych kostiumów, nie ma w tym filmie nic, co wniosłoby nową wartość. Zwłaszcza po dwóch tak wspaniałych poprzednich filmach artysty. 
Autor podjął ogromną próbę zmierzenia się z trudnym tematem, jakim jest odnalezienie własnej tożsamości, tylko grunt jaki do tego przygotował jest raczej grząski. Bohaterowie przez większość filmu zachowują się histerycznie, by na koniec popaść w niezrozumiałą nostalgię. Mam nadzieję tylko, że Dolan nie podąży śladami bohatera i nie popadnie w zbytni narcyzm, bo następnego trzygodzinnego maratonu o bólach życia kanadyjskich "oryginałów" raczej nie przeżyję. Zwłaszcza jeśli dalej będzie męczył konwencję, którą stworzył w 2009r.  Z pewnością ten film to szyld z napisem: nadszedł czas na zmiany Panie Dolan.
Moja ocena: 6/10


niedziela, 16 grudnia 2012

THE PERKS OF BEING A WALLFLOWER

Nie czytałam powieści, która podobno świetnie się przyjęła i którą sam autor postanowił zekranizować. Nie będę więc odnosić się do książkowego pierwowzoru. Mogę jednak odnieść się do wrażeń jakie wyniosłam z tego filmu i szczerze mówiąc są one mieszane.
Film opowiada historię grupy nastolatków. I jak to u nich bywa miłosnych wzlotów i upadków, problemów z dorastaniem, z byciem akceptowanym itp.itd. Autor zahacza również przez dramaty osobiste z życia bohaterów. Dzięki czemu są oni nie tylko głupkowatymi małolatami ćpającymi na imprezach, ale też doświadczonymi przez los, zagubionymi jednostkami.
Nie wiem, czy ta świadomość pozwala mi bardziej utożsamiać się z problemami bohaterów. Każdy pewnie przechodził w okresie dojrzewania przez momenty trudne, ale czy to wystarczy, by współczuć bohaterom filmu ? 
Niestety nie przemówiła do mnie ani problematyka, ani bohaterowie ze swoimi wzlotami i upadkami, ani fabuła. Całość wydała mi się zbyt mdła. Może w powieści Chbosky lepiej obrazuje głębię i powagę sytuacji. Ja jej w tym filmie nie widzę. Mało tego całość wydawała mi się trochę nużąca i monotonna. A maniera Watson strasznie mnie irytowała.
Całość jednak była nadzwyczaj przyzwoicie ułożona. Zarówno aktorsko, jak i realizacyjnie. Z pewnością na uwagę zasługuje ścieżka dźwiękowa, która mocno przeniosła mnie do czasów, w których David Bowie i jego HEROS było czymś więcej, niż jakąś tam piosenką zasłyszaną w radiu. Jednak zdecydowanie bardziej przemawia do mnie problematyka dorastania w takich filmach, jak np.Calkiem zabawna historia (2010) , niż takie post traumatyczne pitu pitu. Myślę, że przydałby się prequel, który opowiadałby co naprawdę przydarzyło się naszym bohaterom. Jeśli to co daje nam do zrozumienia w filmie Chbosky, to nasi bohaterowie mają nerwy z tytanu. Wszystko wydaje się, jakby wyrwane z kontekstu.
Moja ocena: 6/10


Soundtrack oczywiście rewelacja. A to kawałek, który zupełnie został przeze mnie zapomniany, a rewelacyjnie odkurzony w filmie.


sobota, 15 grudnia 2012

THE MAN WITH IRON FISTS

Większość może się ślinić już na samą wzmiankę, że za produkcją stoi Quentin Tarantino, a scenariusz napisał Eli Roth. No cóż... proponuję otrzeć usta, bo to zbiór resztek z ich stołu. Niestety... RZA powinien zostać przy aktorzeniu, lub wrócić do korzeni z Wu-Tang Clan. Reżyserowanie nie najlepiej mu wychodzi.
Może i przy tworzeniu tego wątpliwego dzieła przyświecała szczytna idea złożenia hołdu filmom karate z lat 80-tych, jednak to co z tego ostatecznie wyszło nie nadaje się do oglądania. To zbitek kilku niezłych scen bijatyk połączonych z tryskającą krwią o sile strumienia z myjki ciśnieniowej i przekombinowanych maszyn uśmiercających. Jeśli dodamy do tego efekty rodem z PRZYCZAJONEGO TYGRYSA.... to mamy pełen skład efekciarski filmu. Niestety wszystko tchnie starzyzną i pleśnią, a fabuła i scenariusz jest tyle wart, co zawartość toalety po dużej porcji obiadu. 
Nie pomogła obsada, która pewnie zagrała w tym śmieciu ze względu na Tarantino. Nie pomogły wyszukane stroje i Chinki wyginające się jak cięciwa w łuku. To koszmarek nakręcony w jednym pomieszczeniu, w którym bohaterowie w spazmach biegają po ekranie szukając wyjścia z planu. 
Gdybym miała oceniać same sceny walki, to może dałabym 6/10. Film jednak oceniamy za całokształt, a on wygląda naprawdę miernie w porównaniu z czymkolwiek. Następnym razem, jak będę chciała pooglądać sobie migające, kolorowe obrazki, to po prostu włączę reklamy.
D-N-O
Moja ocena: 1/10


czwartek, 13 grudnia 2012

AMOUR

W końcu doczekałam się swojego seansu z Haneke. To jedyny reżyser na którego filmy nie wybiorę się do kina. Nie dlatego, że szkoda mi kasy. To bardzo poruszające obrazy i przeraża mnie wizja sąsiada opychającego się popcornem.
Obraz jest jakby odtworzeniem zdarzeń, które na samym początku zostają przedstawione jako punkt kulminacyjny. Jednak na faktyczną kulminację widz musi poczekać do końca filmu. Haneke, jak zwykle powoli, ale bardzo obrazowo, sugestywnie i konsekwentnie snuje opowieść, by w końcu osiągnąć w niej swoje apogeum. Jestem ogromną wielbicielką jego twórczości i zdaję sobie sprawę, że nie ma w niej obrazów łatwo przyswajalnych i radosnych. Ale taki świat preferuję. Widząc, z założenia szklankę do połowy pustą, wizja świata Haneke, bardziej do mnie przemawia, niż iluzoryczne kalejdoskopy wmawiające mi, że świat jest piękny, nawet jak się jest biednym, zezowatym i garbatym. 
W tym obrazie Haneke nie szczędzi w środkach. Nie ma może radykalnych poglądów na totalitaryzm, jak w jego ostatnim filmie. Ale jest pewien radykalizm w poglądach na miłość, zwłaszcza w obecnych czasach. W świecie społeczeństwa konsumpcyjnego, gdzie młodość jest wzorcem, a piękno celem do osiągnięcia, nie jest łatwo mówić o starości. A co dopiero znaleźć w niej miłość ?
Jak pogodzić niedołęstwo i ciężką chorobę z miłością i pięknem ? Haneke nie znajduje na to odpowiedzi. Z pewnością jednak pokazuje, że to ostatnie studium miłości, jakim jest całkowite oddanie się drugiej osobie w chwili kompletnego upadku, jest drogą przez mękę, pełną wyrzeczeń i pogodzenia się z tym, że nawet ciężka ręka czasu, potrafi w nas zniszczyć to, co przez lata było wyznacznikiem naszego życia. Na szczęście człowiek jest zwierzęciem rozumnym i w całym tym kołowrotku zdarzeń, jakim jest życie, znajdzie sobie taki punkt odniesienia, który pomoże mu wytrwać najcięższe chwile. Tak też zrobił główny bohater. Mimo choroby żony, nie widział w niej kaleki. Widział w niej siłę i dążenie do utrzymania godności, którą łatwo się wyzbyć przy byciu rośliną. I mimo wewnętrznego bólu i cierpienia, zdał sobie ostatecznie sprawę, że prawdziwą miłością nie jest całkowita opieka i powolne opóźnianie tego co nieuniknione. Prawdziwą miłością jest umiejętność pogodzenia się z jej odejściem.
Absolutnie zasłużona Złota Palma w Cannes.
Moja ocena: 8/10

środa, 12 grudnia 2012

ARGO


Ben Affleck udowodnił, że daleko mu do chłoptasia, który obmacywał wielkie dupsko J.Lo. To bardzo przemyślany, w każdym calu dopracowany i świetnie zrealizowany thriller szpiegowski oparty na faktach.
Affleck pokusił się, wraz z Clooney'em, o ekranizację tajnej operacji CIA, mającej na celu wyswobodzenie pracowników amerykańskiej ambasady w Iranie. Po przejęcieu przez Irańczyków ambasady, byli oni zmuszeni do ukrywania się u kanadyjskiego ambasadora, żeby uniknąć publicznego linczu. Cały smaczek operacji polegał na sfingowanym projekcie kręcenia filmu sci-fi o tytule Argo, którego akcja miałaby się dziać właśnie w Teheranie.
Co mnie uderzyło od samego początku, to wzorce które zaciągnął Affleck do swojego filmu pod kątem montażu, zdjęć i prowadzenia kamery. To najlepsze wzorce z filmów lat 70-tych i 80-tych. Oglądając film trudno było wyzbyć się wrażenia, że to nie jest film z tamtej epoki. Autentyczność miejsc i scenografii jest niesamowita. Tego właśnie brakowało mi w polskim YUMA.
Fabuła była prowadzona bardzo zgrabnie. Emocje były systematycznie potęgowane. A sceny akcji, zwłaszcza finalne sceny ucieczki, niesamowicie emocjonujące. Oczywiście nie zabrakło typowego dla filmów epoki Zimnej Wojny, amerykańskiego patriotyzmu i patetyczności. Ale w tak dobrze dobranym kroju, wszystkie braki są skutecznie zamaskowane.
Oczywiście Affleck sprawdził się nie tylko jako reżyser, ale i aktor. Choć osobiście wolę go oglądać po drugiej stronie kamery. Najbardziej jednak spodobał mi się duet Goodman - Arkin. Dwaj starsi panowie z Hollywood, którzy swoim cynizmem inteligentnie wyśmiali wszystkich pseudo artystów od aktorów, po scenarzystów i producentów, na reżyserach kończąc. Nie wiem, czy to Affleck, Terrio, czy Clooney, ale ktoś ma niezły dystans do źródełka z którego czerpie krociowe przecież zyski.
Jakby nie patrzeć, to rzetelnie, naprawdę dobrze nakręcony film. Trudno się tutaj do czegokolwiek przypiąć, a i rewelacji też nie za wiele. To dobrze zrealizowany film akcji,  mocno osadzony w czasach w których się ona toczy. Jeden z niewielu przykładów, że amerykańskie kino akcji, może jeszcze czymś zadziwić widza, a przynajmniej wzbudzić w nim masę emocji.
Moja ocena: 7/10



poniedziałek, 10 grudnia 2012

YUMA

czyli polska próba na kino obyczajowe z okresu transformacji. Może w końcu doczekam się w polskim kinie normalności, zamiast tej żydowsko-hitlerowskiej mordęgi, tudzież komunistycznej nagonki. Uff....
Historia drobnego złodziejaszka, który niczym Janosik, kradnie bogatym, daje biednym. To przypowiastka, która w pewnym stopniu niesie ulgę, wszystkim tym, których naszyjnik babci dawno zestarzał się na niejednej niemieckiej szyi :-) W ramach zadośćuczynienia za wojenne krzywdy i grabież, chłopcy spod zachodniej granicy raczej sobie nie folgują w przywłaszczaniu sąsiedzkiego mienia. Do czasu, aż nadepną na odcisk silniejszym i bardziej doświadczonych w złodziejskim procederze.
Fabuła dość oryginalna. Chociaż widok naszych polskich obwiesi tułających się po zachodnich molach, trochę śmieszy. Nie jest to obraz zbyt autentyczny, tak jak widok rosnących tuj na peronie PKP. Wiele jest takich "drobiazgów", które wpadły w kadr. W takich momentach historia wyje, głosem rozpaczy. Mało autentycznie wyglądają również adidasy z trzema paskami w latach późnych 80-tych. Można się czepiać w nieskończoność, a nie o to przecież chodzi.
Film generalnie jest bardzo profesjonalnie zmontowany. Kadry, montaż, ścieżka dźwiękowa (choć wprowadzenie kilku anglojęzycznych piosenek pasuje tutaj, jak świni siodło), no i zdjęcia. Te ostatnie zrobiły na mnie naprawdę wielkie wrażenie. Co mnie jednak totalnie odrzuciło to aktorzy. A przynajmniej ich młoda, męska część. Szacunek dla Kota i dla Figury, to duet nie do przecenienia. Natomiast oklaskiwany i obcmokiwany Gierszoł po prostu jest beznadziejny. Jego wypacykowane ryło z nażelowaną grzywką i mina pseudo gangstera jest tak autentyczna, jak autentyczne były płyty CD na Stadionie Dziesięciolecia. Ten chłopak drażni już samą swoją mimiką zbitego psa. I niech już gra te swoje cierpienia młodego emo, bo w tym przynajmniej mu do twarzy. Sama już nie wiem, czy nie ma w Polsce aktorów. Jak nie Szyc, to Adamczyk i Karolak, a cała reszta to wypłosze pokroju ekranowych bohaterów granych przez Kamieńskiego i Skoniecznego. Tragedia.
Nie jestem pewna do końca swojej oceny. Film jak na polskie standardy jest niezły, natomiast co do treści zarzuciłabym mu wiele. Dziwaczne zwroty akcji (seks z ciotką), jeszcze bardziej niezrozumiałe wątki (kupno kowbojek po niższej cenie), a i patetyczne zachowania bohaterów są momentami rażące. No ale cóż, jak to mówią na bezrybiu i rak ryba. Jeśli taki ma być początek obyczajowego polskiego kina, to jest to naprawdę dobry start. Jestem już zmęczona tą martyrologią i wiecznym rozliczaniem krzywd historycznych, więc wszystko co współczesne jest jak najbardziej wyczekiwane.
Moja ocena: 6/10

A ten kawałek bardzo pasuje zarówno do historii, jak i naszych bohaterów. Totalnie o nim zapomniałam :-)


niedziela, 9 grudnia 2012

PARADIES: LIEBE

Nowy film Ulrich Seidl 'a jest na tyle uniwersalny, że każdy, kto był choć raz w życiu na wycieczce w jakimkolwiek kurorcie, z takowym problemem się zetknął. A mowa tutaj o seksturystyce. Wprawdzie jest to główny motyw przewodni, jednak sam film poruszył całą masę głębszych wątków. Samotność, pragnienie akceptacji, starość i przemijająca kobieca uroda, a przede wszystkim pragnienie miłości. W filmie Seidl'a ta miłość, to ekonomicznie wyśrubowana machina, a jednocześnie niedoścignione marzenie samotnych kobiet po 50-tce, u których prawo grawitacji zrobiło już swoje, a przemiana materii dawno o nich zapomniała. 
To ciężki i smutny film. Ciężki, ponieważ z jednej strony człowiek zdaje sobie sprawę, że bohaterowie źle postępują, z drugiej znajduje masę uzasadnień, dla których takie zachowanie staje się usprawiedliwione. Główna bohaterka, to samotnie wychowująca dorastającą córkę Austriaczka. Już na samym początku reżyser pokazuje nam jej beznadziejne życie. Mieszkanie to dziupla, córka to rozwydrzony nastoletni bachor, praca to tyrania z upośledzonymi. Jakże ważnym dla jej psychiki staje się zatem samotny wyjazd do raju, jakim nazwał Seidl Kenię. Czym jest ten raj ? To oprócz słońca, plaż, palm, pełnej egzotyki, nieskończony dostęp do mężczyzn. Mężczyzn, którzy uprawiając seks z podstarzałymi paniami, wyciągają od nich pieniądze, to na tatę, to na schorowaną mamę, to na siostrę w szpitalu, albo kuzyna po wypadku ... i tak biznes się kręci.
Seidl pokazuje turystki, jako niezaspokojone seksu nimfomanki, które jak dopadną swoją ofiarę, to wyssą z niej wszystko, niczym pająk. Świetnie tutaj ukazuje przemianę naszej bohaterki. Początkowo opiera się, wyśmiewając z lekka poczynania swojej koleżanki. Jednak, po czasie traci wszelkie skrupuły, aż granice zostają zerwane. Mimo pełnego wyzysku ze strony mężczyzn, naiwnie brnie ślepo dalej, łudząc się, że może znajdzie się ten ktoś, kto w pełni zaakceptuje ją i jej ciało.
Ogromny plus za kadry, które bardzo pasywnie uczestnicząc w filmie, przekazują akcję, niczym zdjęcia w albumie z podróży. Seidl uchwycił w nim to, co od lat świetnie prosperuje w tzw. biznesie wycieczkowym i obiektywnym okiem kamery uchwycił sedno. Europejczycy to znudzone foki walające swe upocone cielska po plażach, a Afrykanie to bieda, która chwyta się, jak tonący brzytwy, wszystkiego, żeby tylko wyciągnąć trochę grosza. Jeden mam tylko zarzut. Szkoda, że Seidl ukazując walkę wewnętrzną bohaterki i jej rozterki, nie ukazał tego samego wśród mężczyzn, którzy tak chętnie sprzedawali swoje ciała. Ciekawa jestem, jaki jest ich pogląd na taki proceder. Myślę, biorąc pod uwagę widoczne różnice kulturowe, że mogłabym się nieco zdziwić, choć ostatnia scena filmu jest wielce wymowna.
Świetny film, bardzo współczesny i o ile ostatni film Seidl'a Import/Export nie zrobił na mnie wrażenia, o tyle po PARADIES: LIEBE, z niecierpliwością czekam na kolejne części tryptyku.
Moja ocena: 8/10

 

TROUBLE WITH THE CURVE

Od lat współpracujący z Eastwood'em, Robert Lorenz postanowił zmierzyć się z kamerą i wyreżyserował swoisty kontrargument na film Moneyball (2011). To również film o łowcach talentów, w przeciwieństwie jednak do MONEYBALL technika jest tu zwodnicza, a prym wiedzie doświadczenie, wyczucie i inteligencja emocjonalna, której maszynom brak.
Oprócz tego, Lorenz świetnie dawkuje nam dramat rodzinny z romansem w tle. Genialna para Adams - Timberlake bardzo subtelnie prowadzą ze sobą grę na ekranie. No i Eastwood, to chyba jedyny aktor, który nie nadawałby się do roli Świętego Mikołaja. Rewelacyjne odgrywa rolę, starego wyjadacza talentów w baseball'u, którego stetryczałość i zrzędliwość jest tak zabawna, że można wybaczyć mu wiele. Swoim sposobem bycia bardzo przypomina bohatera z Gran Torino (2008).
To również ckliwa historia o wybaczaniu grzechów przeszłości, o ślepym pędzie ku karierze, o tym, że cwaniactwo zawsze zostanie wyparte przez życiowe doświadczenie. 
Jest to jeden z niewielu filmów, w których mądrość życiowa z nich płynąca przysłania wszelkie braki i niedoskonałości. Nie lubię filmów, które grają na podstawowych ludzkich emocjach. Tutaj nie doświadczymy nachalności. Wszystko jest spójne, świetnie wybalansowane i przejrzyste.
Rewelacyjne kino, bezstresowe i jednocześnie dające nadzieję, że zdrowy rozsądek nie został jeszcze zjedzony przez technikę :-)
Moja ocena: 8/10


sobota, 8 grudnia 2012

ALEX CROSS

Nie jestem fanką filmów Szybcy i wsciekli, czy Mumia - Grobowiec cesarza smoka , ale przyznać muszę że nazwisko reżysera było jedynym powodem, który mnie przyciągnął do tego filmu. Mało tego, prawie oglądałabym go w kinie. Przed marnotrawstwem uratowało mnie albo zrządzenie boże albo lenistwo. Światopoglądowo obstawiam to drugie :-) 
Nie chce mi się zbytnio pastwić nad tym filmem, bo raz szkoda energii, a dwa jest sobota i lepiej wybrać się na zakupy. To po prostu, niezaprzeczalnie BARDZO SŁABY film.
Wszystko tu jest marne. Nie mówię już o scenariuszu i fabule. W filmach o psychopatycznych mordercach i ich ścigających policjantach, trzeba się trochę wysilić, by ruszyć bebechy widza. Po takich filmach, jak SEVEN trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby wypuszczać takie barachło.
Scenariusz przewidywalny do bólu. Dialogi sztampowe i infantylne. Relacje między bohaterami są prowadzone, jak w dobrym melodramacie. Muzyka to kakofonia, moje uszy krwawią. No i ta masakryczna postać detektywa Crossa. Współczesnego Sherlock'a Holmes'a, który zamiast głowy ma kryształową kulę, z której wywróży ci, o której pójdziesz do kibla po obiedzie 23 października 2041r. Chodząca fanfara absurdów. 
Nic się w tym filmie nie klei. To ser szwajcarski, tyle w nim dziur. Dziwi mnie to, przecież Cohen do tej pory nie robił, tak słabych filmów. I konia z rzędem temu, który znajdzie przyczynę, tak masakrycznego zejścia. Szkoda wielka, bo patrząc na ekwilibrystykę Matthew Fox'a to żal serce ściska. Aktor naprawdę natrudził się do tej roli. Mało tego, pewnie sądził, że będzie to swoisty breakthrough, a tu taka bryndza.
Moja ocena: 3/10


środa, 5 grudnia 2012

LA GUERRE EST DECLAREE

Ociągam się z tym opisem, jak mogę. A to tylko dlatego, że nie lubię filmów o dzieciach, romansach i chorobach. A ten zawiera wszystkie trzy i z jednej strony powinna mnie odrzucać sama tematyka, a z drugiej przyciąga sposób jej opowiedzenia.
To historia o parze, Romeo i Julia, która nomen omen ogromnie się kocha, jest przeszczęśliwa do momentu, w którym na poważną chorobę zachoruje ich syn. Oczywiście standardowa historyjka, w której wobec niemocy fizycznej i psychicznej oraz ciężaru rzeczywistości nawet wielka miłość się poddaje.
Mimo wszystko ciekawy jest sposób realizacji filmu. Montaż, gra świateł, muzyka. Wprowadzenie narracji też w swój sposób urozmaica sam obraz. 
To ciekawa propozycja na kino dość ciężkie i raczej przygnębiające. To co zaskakuje, to brak wszechogarniającej deprechy w tego typu filmach. Scenarzysta bardzo umiejętnie nakreślił osobowość głównych bohaterów. Siła i determinacja tchnie z nich tak mocno, że nie ma w nich miejsca na wycie po nocach i użalanie się nad własnym losem, obwiniając wszystkich wokół a przede wszystkim boga. To chyba główna zaleta, dla której warto było przetrzymać ten film do końca, obok mega przystojnego Jérémie Elkaïm of coz ;-)
Moja ocena: 6/10


poniedziałek, 3 grudnia 2012

UNE VIE MEILLEURE

Z pewnością jest to niezła przestroga dla przyszłych kredytobiorców i blady strach dla obecnych.
Młody kucharz bierze masę kredytów, by otworzyć własny lokal. Oczywiście mało w tym zdrowego rozsądku, co kończy się bankructwem i kompletnym ubóstwem. Do tego dochodzi masa problemów w życiu prywatnym, które raczej przygniatają swoim ciężarem.
Na szczęście bohater jest na silny i wytrzymały. Konsekwentnie podejmuje próby odbicia się od dna. Jak to w życiu bywa, jeśli umiesz liczyć, licz na siebie, tak i tutaj nie otrzymuje pomocy z nikąd i od nikogo.
To raczej przygnębiający obraz szarej rzeczywistości. Wbrew większości obrazów bohaterowie raczej nie mają lekkiej drogi do happy end'u. Dużo ciężkiej pracy i jeszcze więcej szczęścia nie przychodzi od zaraz. Momentami pojawia się zwątpienie, że może go nie być w ogóle.
Nie jestem jednak zachwycona. To dość mocny obraz, ale ukazany beznamiętnie i nudno. Sceny ciągną się jak flaki. Skrócenie filmu o jakieś 30 minut, raczej wyszłoby mu na korzyść. Jednak miło było znów oglądać Guillaume Canet 'a i to chyba jedyna wartość dodana.
Moja ocena: 6/10


niedziela, 2 grudnia 2012

10 YEARS

To jedna z tych nostalgicznych historii, w której po 10 latach zbierają się znajomi by uczestniczyć w zjeździe szkolnym. Dawne sympatie, antypatie, próby pojednania wszystko to wraca skumulowane w główce od szpilki.
Bardzo życiowy film o ludziach. Każdy z nas boi się takich imprez, ponieważ myśl o konfrontacji sukcesu z porażką jest gorsza niż śmierć w komorze gazowej. Nikt nie chce dostać w twarz stwierdzeniem, że jest życiową porażką. W filmie świetnie przedstawiono podobną sytuację, w której lansiarstwo i pozerstwo zostaje zdemaskowane życiowymi problemami. Tymi skrywanymi. Łatwiej jest przecież przyznać się do zakupu nowej łodzi niż porażki małżeńskiej. Samo życie...
To świetny obraz tego, że ludzie potrafią się zmieniać na zewnątrz. Przybierać maski. W głębi jednak wszystko zostaje bez większych zmian. Nie ma rewolucji, jest wyłącznie kosmetyka. Nie wszyscy musimy się przecież kochać, wystarczy że będziemy się tolerować nie wchodząc sobie nawzajem w drogę.
Film może trochę nużyć. Monotonia miejsc jest widoczna. Nie ma zmieniających się plenerów, ale falujące po ekranie ludzkie problemy są wystarczająco wciągające. Poza tym rewelacyjna obsada. Zebrać tak świetnych aktorów młodego pokolenia zawsze stwarza dodatkowy atut dla filmu.
Może postaci nie są zbytnio rozbudowane. Jest ich tak wiele, że pewnie byłby to czasowy problem. Może problemy poruszone są zbyt pobieżnie. Jednak oglądanie tego z perspektywy trzeciej osoby, skłania mnie do podtrzymania tezy, że takie zjazdy, rozgrzebywanie starych ran i robienie z siebie pośmiewiska, lub co najmniej obiektu drwin i zazdrości, nie mają większego sensu, chyba że jest się chodzącą sado-masochistyczną próżnią.
Moja ocena: 7/10


Ścieżka dźwiękowa jest bardzo przyjemna. Mnie poruszyła wkomponowana w scenę piękna piosenka PASSION PIT, dzięki której dialog nabrał zupełnie innego znaczenia:


sobota, 1 grudnia 2012

RESIDENT EVIL: RETRIBUTION

Większej bzdury nie można było nakręcić. Chyba najsłabsza, a z pewnością najbardziej absurdalna ze wszystkich części. O ile o absurdzie w ogóle można w tym przypadku mówić :-)
Razi dosłownie wszystko. Kiepska Jovovich, luki w fabule, a przede wszystkim wszelkie pogwałcenia praw fizyki. Brak zobrazowanych oddechów przy temperaturze poniżej zera, nie mówiąc o półnagich bohaterkach. Postaci, mimo znacznych obrażen fizycznych, są niczym terminatorzy - wyłącznie krwawią. CGI mierne, ataki zombiaków są koszmarne. Zdecydowanie za mało było wygenerowanych komputerowo zmutowanych zombiaków. To chyba najfajniejsze obrazki filmu, a tak ich było niewiele.
Nigdy nie lubiłam filmów o zombiakach, a nowy RESIDENT EVIL mi w moim nielubieniu wręcz pomaga. To koszmar. A jak pomyślę, że byli odważni, którzy wybrali się na 3D i wydali na to grubą kasę, to żal... żal dupę ściska. 
Szkoda. O ile seria residenta na ps3 wymiata, o tyle w kinie to masakryczna szmira. Mam nadzieję, że mimo otwartego zakończenia, nikt już nie wpadnie na pomysł na wskrzeszanie, tak potwornego gniota. A Paul W.S. Anderson powinien być banned for life na ten tytuł.
Moja ocena: 3/10




THE BOURNE LEGACY

Pięć lat kazał nam czekać na nowe przygody Bourne'a Tony Gilroy. I choć fizycznie Bourne'a w filmie nie ma, jednak jego postać jest mocno związana z fabułą. Gilroy nie tylko połakomił się na stworzenie alter ego Bourne'a, ale postanowił sam sfilmować jego przygody. Jak mu to wyszło ? Hmm... cały czas mam wątpliwości.
Fabuła jest mocno związana z poprzednimi częściami przygód Bourne'a. Film zaczyna się w momencie, kiedy prasa ma ujawnić projekt Tredstone. Lecz nie wie, że gdzieś głęboko silnie działa inny projekt Outcome. Jego głównym celem jest wprowadzenie zmian genetycznych w organizmach tajnych agentów. Strach przed wyciekiem tajnych informacji do prasy powoduje zamknięcie projektu Outcome wraz z pozbyciem się wszelkich zasobów za nim idących.
Z początku brakowało mi Matt'a Damona'a. Bałam się, że Renner nie udźwignie takiego lapsa, jakim była poprzednia seria. Z czasem jednak albo przyzwyczaiłam się do jego widoku, albo fabuła została tak zgrabnie uszyta, że odcięłam się od postaci granej przez Damon'a. Jakby nie było Renner świetnie sobie poradził i jeśli ktoś wpadnie na pomysł z kontinuum, to mam nadzieję, że będzie z nim w roli głównej.
Głównym mankamentem jest czas filmu. Trochę mi się dłużył. Jednak rewelacyjne sceny akcji skutecznie przytrzymywały mnie przed ekranem.
Nie jestem też do końca pewna, czy Tony Gilroy sprawdził się jako reżyser. Jest z pewnością świetnym scenarzystą. Nie mogę nic zarzucić fabule. Jest ciekawa i wciągająca. Choć mało dowiadujemy się o samych bohaterach, w całym tym kołowrotku zdarzeń, jakoś mało mnie to zajęło. Wydaje mi się jednak, że mogło być lepiej. Mam mieszane uczucia odnośnie jego oceny. Nigdy nie byłam też wielką fanką przygód Bourne'a. Fajny szpiegowski film akcji i nic poza tym. Jeśli rozpatrywać to w tych kategoriach, bez porównywania z porzedniczkami, to jest to z pewnością fajne, szpiegowskie, kino akcji.

Moja ocena: i tu mam dylemat ... nie daję połówek, więc na zachętę dla nowego bohatera, jakim jest zajefajnie zmodyfikowany Aaron Cross, co daje wielkie możliwości na przyszłość w rozwoju jego postaci, stawiam 7


No i czas na muzyczny motyw filmowy. Dzisiaj Moby - jakoś lubię ten kawałek:


czwartek, 29 listopada 2012

PREMIUM RUSH

Dziwne to, jak na film od David Koepp 'a. Naprawdę nieźle sobie radził w mystery i thriller'ach. Potem przyszedł czas na komedię. A teraz akcja. Hm... to dość zastanawiające odstępstwa.
PREMIUM RUSH to niewyszukana fabuła na policjanta w tarapatach, który próbując ratować swoją skórę wdaje się w pościg za rowerzystą. Ów rowerzysta pracuje dla firmy kurierskiej. Ma więc on za zadanie przewieźć pewną bardzo kosztowną przesyłkę z miejsca A do miejsca B. Ale zanim to zrobi wpadnie w kołowrotek zdarzeń, pościgów, wypadków tych poważnych i nawet zabawnych, itp.itd. W tego typu filmach dobro i tak wygrywa, więc sensacji nie ma co się spodziewać.
To z pewnością film dla miłośników rowerów :-) Pościgi robią wrażenie swoją oryginalnością to pewne. Jak długo żyję nie widziałam podobnego filmu, w którym mazda na prostej nie doścignie roweru. Najwyraźniej sporo przede mną.
Z pewnością jednak nie o realia tutaj chodzi, a o wrażenia. I te są, coby nie gadać. Ciekawe są też ujęcia. Momentami czułam się jak w dobrej grze na PS3, w której jest wiele opcji do wyboru i mam wybrać najlepszą. Problem w tym, że to nie ja podejmuję decyzję, a nasz bohater. To ciekawa dygresja wizualna, która urozmaica nam migające obrazki na ekranie. A akcji jest co niemiara. Cały czas jest ruch. Non-stop coś się dzieje. Wszędzie jest wszystkiego i wszystkich pełno. I o to chodzi w filmach akcji.
Nie jestem jednak zwolenniczką tak płaskiej fabuły. Bohaterowie są przewidywalni. Ich zachowania również. Jednak chylę czoło za uchwycenie meritum...to film szybki, z zawrotnym tempem, może nie wizjonerski, ale oryginalny. To najmocniejsze atuty. Niestety fabuła mnie razi, co nie zmienia faktu, że film jest niezły. A jak mam w nim jeszcze mojego ulubionego psychopatę dekady Michael Shannon'a, który jak zwykle był genialnym pojebem, to większe uchybienia przechodzą bokiem.
Moja ocena: 6/10


Ścieżka dźwiękowa jest równie szybka, jak sam film. Mottem przewodnim jest utwór THE WHO "Baba O'riley", ale mnie zaintrygował inny kawałek. Lubię LYKKE LI za genialny cover KINGS OF LEON, więc tutaj piosenka ze ścieżki filmowej. Rewelacyjny teledysk:

SUR MES LEVRES

Jak patrzę przez okno to mam ochotę utopić się w kałuży. Trzy dni szczania z nieba połączonego z nocą polarną i człowiek chce się udusić poduszką za każdym razem, jak dzwoni pieprzony budzik. Niestety tego stanu nie poprawił stary, ale bardzo dobry film Jacques Audiard'a.
Samotna, przygłucha kobieta na swej drodze spotyka zbira. Kobieta jest tak zdesperowana, tak głodna miłości, akceptacji, no i mężczyzny of coz, że nie przeszkadza jej bycie trampoliną do kariery "złodziejaszka". Kobieta ma pewną zdolność, czytania z ust, którą do swoich niecnych planów wykorzystuje ów mężczyzna. Poziom desperacji obojga jest tak wielki, że gdyby mógł wybuchnąć, rozsadziłby ekran. On - którego celem nadrzędnym to easy money i ona -  tak samotna, że gdyby samotność mogła wyć, wyłaby przez 24/7 niczym syrena alarmowa w trakcie nalotu bombowego. 
Smutny to film. Dwie kompletnie odrębne osoby, z różnych światów. Każdy z nich ma w tym "związku" interes, który chce urobić. Wszystko to podszyte egoizmem. Mimo, iż finalnie każdy osiąga swój zamierzony cel, nie wróżyłabym temu związkowi świetlanej przyszłości. To raczej związek tonącego z brzytwą. W najlepszym wypadku można się tylko pokaleczyć.
Audiard, po raz kolejny pokazał, jak wielkim artystą jest. Jego scenariusze są cholernie życiowe, bo to ludzkie dramaty z krwi i kości są, a nie jakieś wymyślone sagi o wampirach :-) Poza tym są one wyśmienicie zrealizowane. Nie znam filmu Audriard'a, który byłby nudny, jak flaki z olejem, a wiemy dobrze, że rewelacyjny scenariusz nie zawsze wróży rewelacyjnego filmu. Bez aktorów też nie byłoby tak wielkiej dawki emocji. Vincent Cassel i Emmanuelle Devos świetnie się uzupełniali. Oboje z dość kontrowersyjną urodą byli najlepszym wyborem, jaki można było podjąć przy wyborze aktorskim.
Jest to po prostu bardzo dobry dramat, pod każdym względem.
Moja ocena: 8/10


wtorek, 27 listopada 2012

THE IMPOSTER

Kiedy już myślisz, że już nie ma takiej rzeczy, która jest w stanie zwalić cię z nóg, zjawia się takie o to skromne filmidło i znów wraca myśl, że są takie rzeczy na świecie, które się filozofom nie śniły.
W 1994 roku w Teksasie ginie 13-letni chłopiec. Kiedy rodzina straciła już wszelką nadzieję, po trzech latach otrzymuje telefon, że syn się odnalazł ... w Hiszpanii. 
Rewelacyjny dokument. Bardzo dobrze, powoli i ciekawskim okiem obserwatora prowadzi nas przez historię tak zagmatwaną i niemożliwą, że oczy się otwierają coraz szerzej z każdą sekundą. Przede wszystkim kamera jest nad wyraz obiektywna. Znajduje się chłopak po trzech latach i kamera w to wierzy. Po czym powoli odkrywają się karty, które pokazują grubymi nićmi szytą mistyfikację. Powoli chłopak, który do tej pory uznawał się za uciekiniera, otwiera się i pokazuje, jak zepsutym, chorym człowiekiem jest. Przy tym wszystkim, niesamowicie przebiegłym i inteligentnym. Po drugiej stronie bieguna, mamy rodzinę zaginionego chłopca, która tak mocno wierzy w autentyczność znajdy, że albo ma coś okrutnego i mrocznego do ukrycia albo tak bardzo pragnie odzyskać ukochanego syna i brata, że nie ważne jakie środki zostaną podjęte, ważne że rodzina jest znów w komplecie, a świat wrócił do normy i ukochanego spokoju.
Ten film to genialny "case" dla rozważań psychologicznych. Jak zagmatwana i poplątana jest ludzka natura i do jakich kroków jest w stanie się posunąć, by zrealizować swoje pragnienia. I jak niewiele potrzeba, by ze zwykłej potrzeby akceptacji, wyrosło monstrum połykające wszysko wokół, po to tylko by zaspokoić swoje wybujałe ego.
Świetnie zrealizowany dokument. Naprawdę mocna historia i całkowicie otwarte zakończenie. Po tego typu klimatach człowiek zdaje sobie sprawę, że czasami nie jest bezpiecznie nawet we własnej skórze.
Moja ocena: 9/10


GRABBERS

To bardzo zgrabna komedia. Pastisz horrorów o potworach, od alienów po szczęki do gremlinów włącznie.
Żeby nie zdradzać fabuły, powiem tylko, że na ziemię spada tajemniczy stwór, który niczym wampir, żywi się krwią istot żywych.
Mogę powiedzieć, że z pewnością zabawny jest pomysł ostatecznego rozwiązania kwestii potwora z głębin. Z jednej strony absolutnie prostacki, z drugiej tak prosty, że aż ciężko na niego wpaść. Może całość nie zabija śmiechem, ale zarówno dialogi, jak i postaci mogą przywołać kilka, mocnych spazmów.
Polecam, jako irlandzką ciekawostkę na urozmaicenie.
Moja ocena: 6/10



poniedziałek, 26 listopada 2012

ILL MANORS

Ben Drew okazał się nie tylko dobrym aktorem, ale scenarzystą i reżyserem, kompozytorem i raperem. Stworzył jeden z lepszych projektów, całkowicie autorskich, jakie traktują o ciężkim życiu brytyjskiej ulicy.
Drew z pewnością czerpał inspirację z takich filmów, jak Kidulthood, czy Adulthood i najwyraźniej zainspirowany sukcesami Noel'a Clarke'a postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i przedstawić światu swoją wizję świata londyńskiej ulicy.
To rewelacyjnie napisany scenariusz i bardzo dobrze przedstawiony na wizji. Opowiada kilka historii wszelkiej maści gangsterów, prostytutek i narkomanów w sposób jasny i przejrzysty. Każda opowiadana historia dąży do momentu wspólnego, spajającego wszystkie te opowieści w jedną całość.
W sumie nie jest to nic odkrywczego. Podobną konstukcję fabuły realizuje od lat Alejandro González Iñárritu w swoich filmach. Jednak Drew w bardzo oryginalny sposób wprowadził tutaj element narracji. Dzięki niej obraz nabiera formę quasi hip-hop'ego musicalu. Poprzez melorecytację dowiadujemy się o przeszłości bohaterów. Wszystko to połączone w bardzo fajny i nowoczesny sposób. Rewelacyjny obraz i montaż połączony z muzyką, to super wypasiony teledysk, który jest spoiwem między przeszłością a teraźniejszości bohaterów, a jednocześnie przybliża widza do złożoności tych postaci.
Bardzo fajny film. Dzięki rewelacyjnej ścieżce dźwiękowej i oryginalnemu montażowi nie ma mowy o nudzie, a film ma prawie dwie godziny. Historie bohaterów też są opisane w bardzo realny sposób. Pełno w nich agresji i przemocy, tak charakterystycznej dla opisywanego świata. To bardzo mocny obraz, stworzony przez młodego człowieka, który z pewnością ma ogromny potencjał i talent. Bardzo liczę na to, że na tym jednym tytule nie poprzestanie i nie obrośnie w piórka, bo byłaby to wielka szkoda.
Moja ocena: 8/10


Kawałek, którego tekst to pigułka, tego wszystkiego co można zobaczyć w filmie (Plan B, to oczywiście pseudonim twórcy filmu) :



niedziela, 25 listopada 2012

LAY THE FAVORITE

Po prostu oczom nie wierzę, że autor takich klasyków, jak Niebezpieczne zwiazki , Przeboje i podboje , czy Królowa  ( a to tylko garstka ) stworzył tak przeciętny film. Chociaż w porównaniu z jego poprzednimi dokonaniami przeciętny, to mocno naciągnięte sformułowanie.
Nie wiem, czy jest to komedia, jak twierdzi autor, czy raczej słabiutkie romansidło. Obstawiałabym przy tym drugim, ale kłócić się nie będę. To opowieść o grupie hazardzistów, którzy zamiast męczyć jednorękiego bandytę, przepuszczają kasę na zakładach sportowych. Główna bohaterka grana przez kompletnie beznadziejną Rebeccę Hall, to głupiutkie dziewczę, które z wieśniaczego Texasu przybywa do Las Vegas w poszukiwaniu wymarzonej pracy .... kelnerki. Nie jest jednak bohaterka z SHOWGIRLS, która poćwiartowałaby własną matkę, za możliwość pokazywania cycków na scenie. To raczej bardzo naiwne dziewczę, które nieświadome swych możliwości, przepuszcza płynące z tego szanse przez palce. Jednak dzięki tandemowi Willis - Zeta Jones, szybko wraca na własne nogi, by spokojnie ułożyć sobie życie u boku ukochanego faceta. Totalna głupota, choć chwytliwa.
Nie dziwi mnie udział tak znanych nazwisk w tym projekcie. Pewnie nie jeden z nich liczył na ogromny sukces płynący z nazwiska reżysera. Nie pamiętam przykładu na większą wtopę, ale z pewnością jest to K2 holyłudzkiego łajna.
Może nie jest to film, który wyłączy się po 15 minutach, ale z pewnością jest to jeden z tych filmów, które oglądasz i zastanawiasz czy masz się śmiać, czy płakać. Ja do teraz nie mogę odpowiedzieć sobie na to nurtujące pytanie. Przed jednym mogę przestrzec, zamiast wydawać kasę na bilet do kina, lepiej je po prostu przeżreć w knajpie z dobrym jedzeniem :-). Przynajmniej nie będziemy żałować, że się nie zwróciło ;-)
Moja ocena: 4/10

 

sobota, 24 listopada 2012

FIRE WITH FIRE

Oglądanie filmów, które mają poniżej 6 na IMDB grozi samookaleczeniem. I czemóż ja sobie to robię ? :-) Zachodzę w głowę i nadal niczym mantra, tępy dźwięk w mojej głowie się powtarza: Bruce fakin Willis. Ech... no niestety jak ma się sentymenty, to nie ma potem zdziwienia, że spaghetti robione przez Bułgara smakuje, jak sznurowadła w keczupie rozcieńczonym octem.
Ten film teoretycznie miał być mega wypasionym filmem akcji, w którym jest jeden zajebiście groźny bandzior, tak groźny, że na swój widok w lustrze dostaje zawału. A potem są i policjanci, którzy mają z nim odwieczny problem, aż... trafiają na naocznego świadka zbrodni z naszym mega zbirem w roli głównej i sprawy zaczynają się komplikować. A dlaczego ? A bo zbir jest zbirowaty i nie lubi jak ma postronnych widzów w trakcie swoich niecnych występków, a poza tym musi udowodnić swoją zbirowatość potomnym, wybijając wszystko co z naszym widzem jest wspólnego.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby za kamerą nie stanął koleś, którego dotychczasowe, kilkunastoletnie doświadczenie, to kręcenie podrzędnych seriali. Hmm.... i na tym chyba pozostał, bo ten film jest jednym, wielkim, fabularyzowanym serialem. Kiczowate sceny walki, jeszcze gorsze sceny pirotechniczne i masakryczne prowadzenie akcji. Wszystko to jak wspomniane wyżej spaghetti. Niby ma być dobre, ale w rękach nieudolnych amatorów, smakuje jak trawa przeżuta przez krowę.
Dobrze, że chociaż D'Onofrio, który ma doświadczenie w rolach psychopatów, oddał swoją postać profesjonalnie. Nawet Willis był nieprzeciętnie przeciętny. Jednak bez D'Onofrio byłby to kiczowaty teledysk z wypacykowanym i wyżelowanym gogusiem, jakim jest Duhamel.
Dziwny to projekt. Z jednej strony pojawiają się znakomite twarze, które mają sugerować wysoki poziom. Początek filmu, też intrygująco się zaczyna. Po to tylko, żeby przy końcówce wyszło szydło z worka, że pan Barrett powinien pozostać przy męczeniu kloca jakim jest serial MENTALISTA. Szkoda, bo mogło być zacnie.
Moja ocena: 4/10



EDEN

No i zamiast wyprawy do kina na nowe dzieło Wachowskich, wybrałam kanapę, komp i film. Jakoś trzygodzinny maraton lekko mnie przeraża, choć po tym seansie nie wiem, czy to był jednak taki dobry wybór.
Eden to nick dziewczyny, która zostaje porwana i sprzedana do wielkiego burdelu. Niby historia jakich wiele. Różni ją oparcie na faktach i chyba, mimo wszystko, zakończenie.
Główna bohaterka po latach esploatacji postanawia przejść na ciemną stronę mocy, by powoli stworzyć sobie możliwość ucieczki. To bardzo mądre posunięcie, które wymogło od bohaterki masę wyrzeczeń, wewnętrznej siły i wysiłku. A wszystko to wbrew sobie.
Nie będę jednak opiewać w peany tego filmu, bo brakowało mi w nim wiele. Brakowało mi odpowiedniej dozy emocji, agresji, czy przemocy, która jest tak powszechna w tego typu biznesie. Brakowało mi przede wszystkim przeżycia szoku. W zamian za to dostałam bardzo przewidywalną opowiastkę o dobrych i złych i o wyjątkowej sile przetrwania. 
To wszystko jednak za mało na dobry film, ale i za dużo by jednoznacznie stwierdzić, że jest on do dupy. A to z jednego powodu. Jakiś dziwnym zrządzeniem losu :-)) dałam się porwać tej historii. Było to filmidło w sam raz na sobotnią zapchaj dziurę. Nic więcej.
Moja ocena: 5/10


czwartek, 22 listopada 2012

DARK HORSE

Todd Solondz: I suppose I just wanted to see if I could make a movie without rape, paedophilia or masturbation. I always think it's important to challenge oneself.

Powyższa wypowiedź obrazuje to, co lubię najbardziej w filmach Solondz'a , zero kompromisów, cynizm i genialne oko obserwatora.
Ten film udowadnia, że Solondz ma jeszcze wiele do powiedzenia. Bałam się, że mocno odstąpi od swojego pesymistycznego, czarnego humoru, jaki znamy z Happiness , czy kultowego już Witajcie w domku dla lalek . Ten film jest dużo lepszy od Palindromy, czy Zycie z wojna w tle .
Można powiedzieć, że CZARNY KOŃ to Solondza wizja 40-letniego prawiczka. Bohater może nie ma jeszcze czterdziestki, ale z bohaterem Apatow'a łączy go wiele. Zamiłowanie do kolekcjonowania figurek, tandetny wystój wnętrz połączony z całkowitym bezguściem, co do ubioru. Jest kompletnie niedojrzały, maksymalnie zakompleksiony i absolutnie ma w dupie samodzielność, wychwalając pod niebiosa garnuszek mamusi. Nie ma pojęcia, jak nawiązać znajomości. Nie tylko z kobietami. Jest zupełnie odrażający. Do rangi olimpijskiej wyćwiczył umiejętność użalania się nad sobą, co sprawia, że jest znerwicowany i sfrustrowany. Wpada na kompletnie głupie pomysły, czego skutkiem są oświadczyny dziewczynie, którą poznał tydzień wcześniej na weselu. Zgodnie z zasadą każda potwora znajdzie swego amatora, wybranka naszego bohatera jest równie powalona, jak nie bardziej.
I tak to Solondz prowadzi nas przez historię przygnębiającą, a jednocześnie zabawną. Główny bohater swoją neurozą stał się parodią samego siebie. Z pewnością nie jest to postać, której będziemy żałować. Zarówno nasza para, jak ich rodziny to zwierciadło społeczeństwa, w którym żyją. Solondz po raz kolejny z bogatych i ułożonych przedmieść zamieszkałych przez amerykańską klasę średnią, za kłaki wyciąga przez okno samotnych frustratów i depresyjnych malkontentów. Daje po pysku przeciętniakom z wymalowanym uśmiechem na twarzy, jakby chciał im wykrzyczeć, możecie nas mamić, ale my i tak wiemy, co się kryje pod tą maską. Jednak bez tak wspaniałych aktorskich kreacji, ten efekt nie zostałby osiągnięty. Na pierwszy plan z pewnością wysuwa się beznamiętna twarz Christopher Walken'a. Rewelacyjnie zagrała też Selma Blair, jej Miranda jest tak depresyjna, że na jej widok można się pociąć. Również miłym zaskoczeniem jest udział Mia Farrow. Aczkolwiek, jej wyliftingowana twarz i związane z tym problemy z mimika negatywnie wpływają na jej kreację. Bez tej chemii byłoby znacznie lepiej.
Cieszę się, ponieważ po Haneke to jeden z moich ulubionych reżyserów, na którego filmy czekam z niecierpliwością. I na takie filmy warto czekać.
Moja ocena: 7/10


Oczywiście nie zapominamy o ścieżce dźwiękowej filmu. Solondz bardzo dba, by oprawa muzyczna była uzupełnieniem filmu i spoiwem z fabułą i bohaterami. I tak też jest tym razem. Przepełniony kiczem i popowym chłamem soundtrack jest kompletnym uzupełnieniem charakteru bohatera. O ! np. takie cudeńko :-)