Kto nie chciałby choć raz w życiu być w Nowym Jorku ? Nie ma chyba takiego człowieka. I tak też reżyser ukazuje to miasto, jako marzenie po które każdy chciałby sięgnąć. Bajeczne i niedoścignione.
Niedoścignione jest również marzenie o dobrym scenariuszu. Autorka ściągnęła żywcem pomysł z VALENTINE'S DAY. Najwyraźniej albo zwątpiła w inteligencję widza, albo stwierdziła, że naród ludzki doznał nagłej, przypadkowej i tajemniczej amnezji. Zlepki scen przez prawie 2 godziny są równie męczące, jak wspinaczka na Mont Everest bez butli tlenowej. Przykro mi, ale cały seans zabrał mi 15 minut i dziękuję bogu za fast forward.
W związku z powyższym nie będę się rozpisywać, bo nie mam o czym. Chciałam tylko pogratulować producentom za zebranie wszystkich najbardziej beznadziejnych aktorów holyłudu. Dziękuję za Zac'a Efrona, Ashton'a Kutcher'a, Ludacris, Bon Jovi, Sarah Jessica Parker itd. Dobrze, że mało dziś jadłam, bo resztki spożywcze zablokowałyby klawiaturę. Od bieli zgryzu Swank będę miała poświatę przez resztę wieczoru, a Abigail Breslin wyglądała jak Pattinson w TWILIGHT. Coś okropnego. Brrr....
Moja ocena: 1/10