Patrząc powierzchownie na film, można go uznać za dzieło proekologiczne. Ale nie wydaje mi się, żeby takie było założenie reżysera. Przynajmniej, ja tego tak nie odbieram.
Postać grana przez Defoe, tytułowy myśliwy, którego zadaniem jest odszukanie dla korporacji wymarłego gatunku wilka tasmańskiego, jest na swój sposób tragiczna. Tak jak tragiczne, moim zdaniem jest zakończenie. Bohater uzmysławia sobie, że lepiej jest zginąć nagle, niż świadomie i powolnie egzystować na drodze ku śmierci. Nie pozostawiając po sobie nic i nikogo. I może dlatego postanawia zmienić swoje dotychczasowe zachowanie - samotnika, egoisty. Wie dobrze, że jest, jak to zwierzę, na prostej ku wyginięciu.
Sam film sączy się, jak dobre wino. Powoli i ze smakiem. Piękno przyrody Australijskiej jest po prostu niewyobrażalne (cóż za szczęściarze). A jednak.... denerwuje mnie postać Defoe. Nie do końca rozumiem jego nagłą zmianę. Ludzie nie są aż tak nieprzewidywalni. No chyba, że są wariatami.
Nie czuję też do końca przekazu. Albo jest to zamierzone działanie reżysera, albo sam nie do końca umiejętnie poprowadził historię. Musiałam czekać praktycznie przez cały film, by dojść do wniosków, których nie jestem w 100% pewna :-))) Albo to szczyt geniuszu scenarzysty z reżyserem, albo ze mnie durna blondynka....cóż, bywa :-)
Moja ocena: 5/10