Po raz kolejny spełnił się amerykański sen. Tym razem jednak można zaryzykować stwierdzeniem - od zera do bohatera. Jakżeby inaczej... główny bohater (Damon) traci ukochaną żonę i stojąc w obliczu kryzysu rodzinnego, rzuca się w akcie desperacji z motyką na słońce i.... kupuje Zoo. Cóż bardziej oryginalnego na scenariusz filmowy, który de facto powstał na kanwie bestsellerowej książki.
Nie ma co się rozpisywać, ten film jest niczym bardziej niż megatycznych rozmiarów, wyciskaczem łez.
Ckliwe, rodzinne filmidło, które, nie ma bata, musi wzruszyć. Jednym się to spodoba, inni z nadmiaru słodyczy padną trupem. Ale, co tam, mi lajk it. Mimo wszystko... lekkie to było i przyjemne, a że usmarkałam się parę razy...trudno, rękawy pralka wyczyści.
Oczywiście, jak to u Crowe, nie obyło się bez świetnej muzy, a jak dodamy do całości ścieżkę dźwiękową Jonsie, to sukces murowany. Szkoda jednak, że mając tak świetnych aktorów na drugim planie, pozostawiono ich jako narzędzia do sprzątania kup i poklepywania głównego bohatera po ramieniu. Btw.anielskie siostry Fanning są już jak zaraza, wszędzie.
Zadziwiające, że jak na tak lukrowaną masę, jaką jest ta historia, ma się jeszcze ochotę na coś słodkiego...
Moja ocena: 7/10 (w tym plus za muzę i świetny drugi plan, aczkolwiek zupełnie niewykorzystany)